niedziela, 22 grudnia 2013

Marek Skurczyński - symbol z ul.Bułgarskiej

Wielu ma problem z prezentem świątecznym - co kupić, albo za co kupić. Książka jest jeszcze oryginalnym prezentem, choć za kilka lat może całkowicie przejść do lamusa. Może niektórzy otrzymają jakąś piłkarską książkę o którą paradoksalnie nie jest ostatnimi czasy trudno. Rynek książek futbolowych, w porównaniu choćby z brytyjskim, jest wciąż ubogi, ale asortyment jest sukcesywnie rozszerzany. O samym Robercie Lewandowskim możemy kupić bodajże 3-4 książki, a przecież Lewy ma dopiero 25 lat! Oprócz cyklicznych roczników, monografii, czy biografii na rynku księgarskim pojawiły się książki o polskich stadionach. Wrocławski obiekt nie wypracował sobie historii, więc nic dziwnego, że tegoroczna pozycja strzelcem pierwszego gola na stadionie przy ul. Bułgarskiej.
Marek Skurczyński wg Jarosława Czyża
Michała Leina pt."Stadion Wrocław.Nieopowiedziana historia" niezbyt dobrze się sprzedaje i cena spada w dół. Bogatszą póki co historię mają inne obiekty wrocławskie. O wiele ciekawszą pozycją jest książka napisana przez poznańskiego dziennikarza - Józefa Djaczenko "Stadion. Magia Bułgarskiej". To nie tylko zarys historyczny, ale mnóstwo ciekawostek dotyczących ewolucji kształtu architektonicznego, wyceny, problemów przy budowie obiektu, który jednoznacznie kojarzy się ze złotym okresem w historii Lecha Poznań.  Mało kto wie, ale w historii stadionu przy ul.Bulgarskiej (obecnie znanego jako Inea Stadion) zapisał się wałbrzyszanin - Marek Skurczyński, który jest
Jeśli chodzi o biografię "Skóry" czy "Tuptusia" - jak ochrzczono Skurczyńskiego w Wielkopolsce to bodaj najdokładniej opisał swego czasu Jan Rędzioch - jeden z najbardziej wybitnych historyków Kolejorza:
W polskiej ekstraklasie debiutował jako dziewiętnastolatek w marcu 1971 roku w Rzeszowie przeciw miejscowej Stali (1:1), a rozstawał się z ligą 11 lat później w dniu swoich 31 urodzin w meczu z Cracovią (2:1) przy Bułgarskiej. Nie należał do piłkarzy tuzinkowych, inteligencją i profesjonalizmem odbiegał od wielu pierwszoligowców. Nie ograniczał się tylko do sportu wyczynowego, o czym świadczą jego dalsze zawodowe osiągnięcia.
Marek Kazimierz Skurczyński urodził się w Wałbrzychu 21 sierpnia 1951 w usportowionej rodzinie. Jego ojciec Mieczysław po mało znaczącej karierze piłkarskiej postanowił zostać nadal przy futbolu. Jako trener pracował z młodzieżą wałbrzyskiego Zagłębia, ale w końcu trafił i do pierwszej drużyny w roli masażysty, cały czas pozostając oddanym działaczem klubowym. Był też pierwszym nauczycielem i doradcą utalentowanego syna. Początkowo Marka zadawalał podwórkowy futbol, ale gdy w domu tak często poruszano tematy piłkarskie, latem 1962 roku postanowił samemu zapisać się do prawdziwego klubu. Wyboru wielkiego nie miał, bo na Zagłębie był zwyczajnie skazany, a lokalny rywal –Górnik - nigdy nie wchodził w rachubę. Do pierwszej drużyny trafił w 1969 roku, ale na oficjalny debiut w niej musiał czekać rok. Być może miała na to jakiś wpływ osoba ojca, ale „Skóra” nigdy koleżeńskiej zawiści nie odczuwał, bo piłkarsko nie odstawał od zespołu. Początkowo prezentowano go na łamach prasy centralnej z przekręconym nazwiskiem Skurczyński, ale tak to bywa z nieznanymi graczami i przekłamaniami telefonicznymi. Gwiazdą wałbrzyskiej piłki w tamtym okresie był Marian Szeja – znakomity bramkarz, złoty medalista olimpijski z 1972, który to właśnie jako pierwszy wróżył Markowi ligową karierę, jeszcze oglądając go w grupie juniorskiej. Skurczyński z racji wzrostu (188 cm) od początku grywał na obronie, z czasem przesunięty został do pomocy, a na koniec swego pobytu w rodzinnym mieście do ataku. U schyłku kariery znów powrócił do defensywy. Jego popisowym zagraniem był strzał z główki, większość bramek zdobywał właśnie w ten sposób. Seniorski debiut w Zagłębiu zaliczył 29 listopada 1970 w ćwierćfinale PP w wyjazdowym spotkaniu z Zagłębiem Sosnowiec. Mimo porażki 0:3 należał do najlepszych w swej ekipie, ale do ligowej swej premiery musiał czekać do wiosny 1971, bo liga już nie grała. Z czasem stał się pewnym punktem zespołu, wręcz niezbędnym jego ogniwem.
W Wałbrzychu w jednym klubie spędził 16 lat i czuł coraz bardziej, że chcąc coś więcej osiągnąć w futbolu, musi koniecznie zmienić otoczenie. Nie bardzo chciał opuszczać rodzinne strony, a do wrocławskiego Śląska jakoś specjalnie go nie ciągnęło. Zdecydował się na Poznań i nigdy swego wyboru nie żałował. Po wielce udanym sezonie 1977/78, gdy Lech zakwalifikował się do Pucharu UEFA, poszukiwano w Poznaniu wzmocnień, m.in. skutecznego napastnika. Często nie widoczny, ledwie truchtający po murawie, zdobywał ważne bramki. Od sposobu niecodziennego poruszania się poznańscy kibice nazwali go „Tuptusiem”. Był kimś bardzo ważnym w drużynie, z którego zdaniem liczyli się wszyscy – trenerzy, działacze i koledzy. Nic więc dziwnego, że szybko został kapitanem zespołu. Nie wywoływał skandali, nie utrudniał życia trenerom, był przykładnym mężem i ojcem, profesjonalistą na boisku i poza nim. Jeszcze jako zawodnik Zagłębia Wałbrzych ukończył Politechnikę Wrocławską z tytułem inżyniera elektryka. Także pobyt w stolicy Wielkopolski wykorzystał na dalszą edukację, studiując na kierunku trenerskim na AWF, a później pracując tam jako adiunkt w Zakładzie Gier Zespołowych. Po latach stwierdził, że właśnie ta akademicka placówka czasem przyciąga go jeszcze.
Marek Skurczyński z Pucharem Polski
Taki biogram pojawił się w programie meczowym, a także w internetowej encyklopedii klubu. W historii stadionu zapisał się bramką strzeloną Motorowi Lublin - 23.08.1980. Ogółem to miał szczęście do jubileuszowych bramek, bo trafił w pięćsetnym meczu Lecha w 1.lidze. W Kolejorzu grał przez 5 sezonów (115/24 gole w ekstraklasie, 3/0 w europejskich pucharach, 10/2 w Pucharze Polski). W maju 1982 pierwsze klubowe trofeum - Puchar Polski, wywalczony we Wrocławiu wzniósł właśnie Marek Skurczyński, który wówczas pełnił role kapitana. Za rok Lech sięgnął po mistrzostwo Polski, a za dwa po krajowy dublet, wówczas w lidze występował już Górnik Wałbrzych, ale Markowi nie było dane wystąpić przeciwko zespołowi z rodzinnego miasta. Dla wychowanka Zagłębia były to swego rodzaju derby. Z Lechem pożegnał się jesienią 1982 w pucharowym meczu Pucharu Zdobywców Pucharów z islandzkim IBV Vestmannaeyjar i przeniósł się do szwedzkiego Trelleborga, gdzie z powodzeniem grał do 1987. W ostatnim okresie jego klubowym kolegą został znany z gry w Lechu, a także wśród kibiców Górnika Wałbrzych Zbigniew Stelmasiak. Skurczyński w Trelleoborgu rozpoczął pracę trenerską, którą kontynuował w Gefle IF, Kristianstad IF, Nosaby IF oraz Szkole Mistrzostwa Sportowego w Kristianstad.
W przeciwieństwie do wielu piłkarzy potrafił odnaleźć się po zakończeniu czynnej kariery w obcym kraju.
Marek Skurczyński obecnie
Skurczyński został doceniony przez klub z okazji 90-lecia Lecha, które obchodzono w 2012 roku. Znalazł się w zacnym gronie 90 najwybitniejszych postaci związanych z klubem.
W tym roku z kolei Józef Djaczenko pokusił się o napisanie książki pt. "Alfabet Lecha Poznań". Nie jest to jakaś wybitna pozycja, bo dla szanującego się kibica Kolejorza nic nowego w tej publikacji się nie znajdzie. Każdej postaci została poświęcona jedna strona wspomnień autora okraszona portretem autorstwa Jarosława Czyża. Wśród 210 postaci znalazło się miejsce dla Marka Skurczyńskiego. Oprócz znanych i wspomnianych powyżej faktów można się dowiedzieć, że transfer do Szwecji klub nie otrzymał żadnych pieniędzy tylko sprzęt sportowy. Dewizy zamiast do klubu trafiły do instytucji państwowych, przeliczano je po oficjalnym, często zaniżonym kursie, pobierając oczywiście prowizje, a za to co zostało klub mógł sobie pozwolić jedynie na kupno nowego kompletu strojów.
Skurczyńskiego niewielu dziś już kojarzy, choć wielu parających się historią Lecha z chęcią przystałoby na pomysł zaproszenia Marka na mecz w Poznaniu przy Bułgarskiej. 

3 komentarze:

  1. Rośnie sprzedaż "Stadion Wrocław. Nieopowiedziana historia.

    OdpowiedzUsuń
  2. czytałem i Stadion Wrocław. Nieopowiedziana Historia i Magia Bułgarskiej. Obie fajne, ale jakbym miał sobie coś przypomniec teraz z Magii Bułgarskiej to niestety nic, a w Stadion Wrocław. Nieopowiedziana historia pamiętam wszystko :) polecam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Stadion Wrocław, napisany jest z jajem. czytałam ja moja mama i moja siostra... no i brat :)

    OdpowiedzUsuń