W przeddzień trzeciej rocznicy debiutu kadry prowadzonej przez Adama Nawałki reprezentacja znów zawitała do Wrocławia. Zresztą premierowy mecz miał miejsce również w stolicy Dolnego Śląska. Polska przegrała wówczas ze Słowacją 0:2, a wśród wybrańców debiutującego selekcjonera byli dzisiejsi kadrowicze (Boruc, Jędrzejczyk, Błaszczykowski, Krychowiak, Pazdan, Mączyński, Jodłowiec, Lewandowski), ale i personalne eksperymenty w osobach Rafała Kosznika, Tomasza Brzyskiego czy Marcina Robaka. Przez te trzy lata zmieniło się w kadrze praktycznie wszystko, bowiem obecnie biało-czerwoni są wysoko notowani we wszelkich rankingach, posiadają ogromny kredyt zaufania i panuje oczywiście moda na kadrę.
Za kadencji Adama Nawałki Polska gościła we Wrocławiu pięć razy i mogła zawsze liczyć na silne wsparcie trybun. Silne oczywiście ilościowo:
2013 - Słowacja (0:2) - 40 605
2014 - Szwajcaria (2:2) - 40 133
2015 - Czechy (3:1) - 40 793
2016 - Finlandia (5:0) - 42 068
2016 - Słowenia (1:1) - 40 119.
A warto dodać, że większość z nich rozgrywana była w chłodne listopadowe wieczory.
W miniony poniedziałek ponownie rzesze kibiców, głównie z Dolnego Śląska obrała azymut na Aleję Śląska we Wrocławiu, by dopingować biało-czerwonych. Wiadomo było, że nie zagra gwiazda numer 1, czyli Robert Lewandowski, że zabraknie również Łukasza Piszczka i Kamila Glika, że po połówce zagrają dwóch z czterech powołanych bramkarzy.
Mecz nie był wielkim widowiskiem, emocji było w nim tyle co kot napłakał. Ogólnie Polska zmierzyła się z przeciętną Słowenią, która była znakomicie zorganizowana w obronie. Nie udało się utrzymać gościom prowadzenia, a z remisu wszyscy byli szczęśliwi - goście, że grali jak równy z równym z wyżej notowanym rywalem, a miejscowi, że nie przegrali i z jedną porażką (z Holandią przed EURO w Gdańsku) zakończyli niezwykle udany od wielu, wielu lat rok.
Z pewnością wśród niezadowolonych była część wrocławskiej publiczności. Ci którzy regularnie pojawiają się na ligowych meczach zapewne mogą się mocno zdziwić trafiając na widownię meczu reprezentacji, która zachowaniem nieco się różni od ligowych standardów.
Rzesze udających się na stadion sympatyków reprezentacji kuszą dziesiątki stoisk sprzedających szaliki, czapki, gadżety związane z kadrą, dziewczyny kuszące wykonaniem make-upu w wiadomych barwach. Trybuny zapełniane są powoli, ale dla spóźnialskich nie stanowi to problemu. Wejście w 20 minucie na sektor irytować może tylko tym, którym zasłania się ruch nowoprzybyłych, ale to również szybkie zejście po napój czy hot-doga w okolicach 40 minuty. Catering dla niektórych stanowi główny punkt, obok obowiązkowego selfie, meczu. Końcowego gwizdka arbitra nie ogląda na żywo setki widzów. Hymn. Osobiście większe ciarki mnie przechodziły, gdy śpiewałem go przed laty w towarzystwie nieco innej (czytaj: bardziej klubowej) publiki. Teraz prawdziwe karaoke - tekst leci na telebimach, a trybuny stanowią nie tylko efektowny arras z szalików, ale i pejzaż telefonów komórkowych nagrywających jakże podniosłą chwilę. Taki jest znak czasu. Doping gaśnie praktycznie po kilku minutach od pierwszego gwizdka i uzależniony jest od poczynań na boisku - jak nie idzie futbolistom, to również nuda na trybunach. Aplauz w drugiej połowie towarzyszył wchodzącym Błaszczykowskiemu i Grosickiemu, którzy naprawdę mogli poczuć wsparcie trybun. Spory odsetek dzieci oraz przedstawicielek płci przeciwnej może świadczyć o złagodzeniu obyczajów na trybunach, ale wciąż zdarzają się sympatycy irytujących trąbek, dla których najważniejsze jest z nich najczęstsze korzystanie niż odpowiednie reagowanie na boiskowe wydarzenia.
Oglądając mecz z perspektywy trybun i czytając pomeczowe recenzje można się złapać na tym, że chyba w telewizji oglądano inny mecz. Po Słowenii okrzyczano Bereszyńskiego i Teodorczyka wręcz bohaterami spotkania. Defensor Legii ma być pełnoprawnym zmiennikiem Piszczka, a Teo, pod nieobecność wracającego do zdrowia Milika, napastnikiem nr 2. Początek meczu oględnie mówiąc nie należał do najlepszych fragmentów gry Bereszyńskiego, Oprócz prostych strat, ustępował szybkością rywalom i był mocnym kandydatem do najsłabszego ogniwa polskiej kadry. Faktem jest, że z minuty na minutę nabierał większej pewności, no i miał współudział przy wyrównującej bramce. Czy jednak był to olśniewający występ popularnego Beresia czy raczej szukanie na siłę pozytywów?
Teodorczyk imponował przygotowaniem fizycznym, toczył boje z defensorami, których często przestawiał i za pracę szczególnie łokciami powinien nie tylko zobaczyć kartkę, a za skasowanie rywala w I połowie mógł nawet wylecieć z boiska. Po wejściu Kamila Wilczka wreszcie Polska zagrała dwoma napastnikami co od razu wpłynęło na jakość akcji ofensywnych. Debiut w kadrze Jacka Góralskiego również nie można jednoznacznie ocenić. Gracz Jagiellonii oczywiście miał mocny początek, jeździł na ... czterech literach, doskakiwał do rywali - jednym słowem zaprezentował te walory, z których znamy go z ligi. Ale z czasem całkowicie znikał z pola widzenia, znikomy pożytek w ofensywie, gdzie nieporozumieniem było powierzenie roli grającego tuż za Teodorczykiem Krzysztofowi Mączyńskiemu.
Największym z kolei przegranym jest Bartosz Kapustka, po którym widać brak regularnej gry. Prasa powoli nie jest jemu przychylna, coraz głośniej o delegowaniu go do młodzieżówki, a także o zmianie barw klubowych na zasadzie wypożyczenia. Kapi musiał zmierzyć się ciężarem nagłej popularności po mistrzostwach Europy, teraz musi poradzić sobie z niespotykanymi wcześniej w karierze kłopotami.
W czasach, gdy mecze kadry są z urzędu rozgrywane w Warszawie, a towarzyskich jest coraz mniej, okazji by zobaczyć wybrańców Adama Nawałki będzie coraz mniej. Wrocław może czuć się doceniony, bo w miarę często gości kadrę, a przecież w kolejce czeka Gdańsk, Poznań, Kraków, lada chwila upomni się o reprezentację Górny Śląsk.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz