Tegoroczna edycja krajowego pucharu jest na ostatniej prostej - za kilka dni w Warszawie zostanie rozegrany ostatni mecz. Co prawda w futbolu wszystko możliwe, ale wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że przy Łazienkowskiej trofeum wzniesie kapitan gospodarzy - warszawskiej Legii. W tym sezonie po wielu latach w pucharze udanie zaprezentował się wałbrzyski Górnik, który dopiero po dogrywce odpadł z rywalizacji z Olimpią Grudziądz. Gdyby jakimś cudem udało się jesienią wyeliminować (ach ten karny Michalaka...) pierwszoligowca to wiosną piłkarze Roberta Bubnowicza zaliczyliby wizytę dwumecz z Legią. Złośliwi zauważą, że dobrze się stało, że Górnicy nie zagrali z Saganowskim i spółką, bo pod Chełmcem uniknięto tym samym wstydu - patrząc na obecną dyspozycję wałbrzyszan. Mimo wszystko sukcesy w pucharowej rywalizacji Górnika zostały zauważone i zapewne wydatnie przyczyniły się do pozytywnie zakończonych rozmów z sponsorami.
Wśród dolnośląskich drużyn zaledwie trzy doszły do ostatniego etapu pucharowej rywalizacji. Śląsk Wrocław dwukrotnie (1976,1987) okazał się w finale lepszy od mieleckiej Stali oraz GKS Katowice. Wśród triumfatorów 37 lat temu byli m.in. Zygmunt Garłowski czy Tadeusz Pawłowski, którzy na Oporowską trafili z Wałbrzycha. W 1992 przy Łazienkowskiej sensacyjnie drugoligowa Miedź Legnica (z Piotrem Przerywaczem w składzie) ograła po karnych Górnika Zabrze. W minionej dekadzie dwa lata z rzędu Zagłębie Lubin znalazło się w finale i dwukrotnie przegrało po dwumeczach: w 2005 0:2, 1:0 z Dyskobolią, a rok później 2:3, 1:3 z Wisłą Płock. W tym roku trzeci raz szansę zdobycia pucharu mają wrocławianie, którzy kontynuują znakomitą passę: po wicemistrzostwie sięgnęli po tytuł mistrza kraju, a teraz mają szansę na trzeci medal MP. Strata w lidze do prowadzącego duetu jest zbyt duża, ale szansa na trzecią lokatę jest jak najbardziej realna. Podopieczni czeskiego trenera Stanislava Levy'ego najlepsze mecze rozegrali w PP - zwłaszcza w półfinałowym dwumeczu z Wisłą Kraków. Finał pucharu oznacza, że w praktyce Śląsk zakwalifikował się do europejskich pucharów. Aby w nich nie zagrać, to oprócz przegrania finału z Legią wrocławianie musieliby wylądować na piątym miejscu, a warszawianie nie mogliby być mistrzem. Jest to oczywiście możliwe.
|
Marek Saganowski -bohater finału we Wrocławiu |
Abstrahując od emocji związanych z antagonizmami na linii Wrocław-Warszawa (od kibiców poprzez piłkarskich chórzystów po mistrzostwie Śląska czy wykupienie last minute Jodłowca przez Legię po zamieszanie z liczbą biletów dla przyjezdnych kibiców) skład finalistów tegorocznej edycji mógł zadowolić najwybredniejszych. Obie drużyny pokazały w tym sezonie, że potrafią stworzyć niezłe widowisko, mają coś do udowodnienia przeciwnikowi. Po raz pierwszy od ponad roku Stadion Miejski został zapełniony przez tłumy. Na trybunach dwutysięczna grupa kibiców ze stolicy. Atmosfera piłkarskiego święta nie znalazła odzwierciedlenia na boisku, bowiem gospodarze nie potrafili wypracować sobie strzeleckich sytuacji, a w defensywie po indywidualnych błędach już do przerwy stracili dwie bramki, które praktycznie przesądziły o losach rywalizacji. Legia po ostatnim remisie w lidze czuje oddech Lecha Poznań, który zbliżył się na 2 punkty. Mistrzostwo jest dla niej priorytetem i Jan Urban tradycyjnie w pucharze dał odpocząć czołowym graczom dając szansę dublerom (Skaba, Suler). To miał być handicap dla Śląska, który nie mógł jedynie skorzystać z usług wykartkowanego Kokoszki. Jak się okazało większy potencjał zmienników na tę chwilę mają warszawianie. Według uważnych obserwatorów aktualny jeszcze mistrz za kadencji czeskiego trenera gra lepiej niż za Lenczyka, ale nie przekłada się to na wyniki. Wciąż jest dużo znaków zapytania co do wyborów personalnych. Grodzicki, Patejuk, Voskamp, Diaz w ogóle nie grają kosztem Stevanovića czy Mouloungui. Ale to już problem wrocławian. W finałowym spotkaniu Legia zneutralizowała asa atutowego miejscowych, czyli Milę, a Kaźmierczak i Sobota, których niektórzy widzą nawet w kadrze byli niewidoczni. Czkawką odbija się brak klasowego napastnika jakim jest choćby wiekowy Saganowski czy trudny do zatrzymania Gruzin Dwaliszwili.
Ósmego maja przy Łazienkowskiej zostanie wręczony triumfatorom Puchar Polski. Nie będzie blisko 40 tysięcy na trybunach tak jak to było we Wrocławiu. Dla warszawian będzie to piłkarskie święto, najprawdopodobniej trzeci z rzędu i historyczny, bo szesnasty triumf w 22 finale (również rekord) PP.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz